Jacek Grębowiec

Die Rezeption von Inschriften und anderen kleinen Spuren des alten Presslaw/Breslau in Wrocław nach 1945 (Wiedergewonnene Gebiete)

Die Rezeption von Inschriften und anderen kleinen Spuren des alten Presslaw/Breslau in Wrocław nach 1945 (Wiedergewonnene Gebiete)


Zbiór wrocławskich epigramów, będących zarówno ważnymi dokumentami historii miasta, jak i tekstami jego kultury, został w wyniku II wojny światowej i jej geopolitycznych następstw poważnie uszczuplony. Mimo to wiele z nich ciągle zdobi otwartą przestrzeń miasta, inkrustując m.in. pomniki, fasady, portale kamienic i kościołów. Te, które percypować można i dziś, stanowią zapewne niewielki procent całej szaty inskrypcyjnej habsburskiego Presslaw i niemieckiego Breslau, są zaledwie kruchymi szczątkami przeszłości miasta, ale mimo to okazują się szczególnie istotnymi „miejscami spotkań” – nacji, kultur i ich historii – ważnymi nie tylko dla historyków regionu, ale dla wielu współczesnych mieszkańców Ziem Zachodnich, żywo zainteresowanych poniemiecką spuścizną włączaną w większym bądź mniejszym stopniu w proces identyfikacji z zamieszkiwanym miejscem. Miejscem, którego historyczna, a przez to również turystyczna atrakcyjność, dzięki owym śladom przeszłości zyskuje dodatkowe walory.

W dwudziestowiecznych polskich badaniach epigraficznych, prowadzonych m.in. przez Jana Harasimowicza, zajmowano się przede wszystkim inskrypcjami sepulkralnymi, obecnymi w specjalnych, cmentarnych i przykościelnych przestrzeniach miasta. Napisami zdobiącymi otwarte przestrzenie Wrocławia, a więc powiązanymi z jego całą ikonosferą, interesowano się rzadziej. Wzbudzały one niekiedy zainteresowanie w gronie historyków sztuki interpretujących zabytki architektury renesansowej, takie choćby jak zabudowa ul. Katedralnej czy portal Dworu Rybischa. Te najdawniejsze epigramy odczytywano jednak albo w kontekście ewolucji form piśmiennictwa albo jako uzupełnienie charakterystyki fundatorów danego obiektu, w mniejszym zaś stopniu jako znaki kulturowej różnorodności miasta i regionu – mimo iż dziś widzimy w nich ślady spotkań i zderzeń nacji, wyznań, politycznych przekonań, dowody wynikających z nich napięć, tarć i konfliktów. Ożywione w latach 90. zainteresowanie wszelkimi poniemieckimi pamiątkami odnajdywanymi na terenie tzw. „Ziem Odzyskanych” (Ziemie Odzyskane), w tym na Dolnym Śląsku i we Wrocławiu, poskutkowało również zwróceniem bacznej uwagi na rozmaite epigramy, nie tylko te najstarsze, zdobiące fasady renesansowych i barokowych zabytków, ale również na te, które pochodzą z XIX i XX w. Motywacji do uważnej percepcji i recepcji inskrypcji, do wymiany wiedzy na ich temat – zarówno w gronie specjalistów (historyków, historyków sztuki, architektów, muzealników, dziennikarzy), jak i samych mieszkańców (szczególnie hobbystów, kolekcjonerów, uważnych spacerowiczów, twórców forów internetowych i cyfrowych portali wiedzy o regionie), dopatrywać się można w radykalnych zmianach, jakie przyniósł rok 1989. Zmiana ustroju i reorientacja polityki zagranicznej w kierunku zachodnim doprowadziła bowiem do radykalnej zmiany kontekstów towarzyszących relacjom zachodzącym pomiędzy kulturą polską i niemiecką, w tym do znaczących przemian w postrzeganiu tego, co poniemieckie (→ poniemieckość), a czego liczne ślady odnajdujemy na Ziemiach Zachodnich. Efektem tej zmiany jest przede wszystkim upowszechnienie świadomości o statusie tych terenów jako obszaru kulturowego pogranicza, swoistej „międzyprzestrzeni”, która dzięki materialnym pozostałościom po dawnych mieszkańcach komunikuje wiele o istotnych aspektach dawnej specyfiki kulturowej regionu. Percepcja epigramów i innych drobnych śladów egzystencji pozostających po niegdysiejszych mieszkańcach Wrocławia, tuż po wojnie niszczonych albo niedostrzeganych, uwolniona spod brzemienia ideologicznych i politycznych presji okresu powojennego, w tym spod presji propagandy "repolonizacyjnej", stwarza dziś szansę na dostrzeżenie tkwiącego w nich dokumentacyjnego bogactwa. W konsekwencji motywuje do uczestnictwa w naukowym lub popularnonaukowym dyskursie dotyczącym dziedzictwa kulturowego pogranicza, rozwijanym wbrew wcześniejszym uprzedzeniom, każącym, szczególnie tuż po zakończeniu wojny i przejęciu przez Polaków administracji nad Ziemiami Zachodnimi, owe znaki likwidować, rzadziej ignorować. Dawne inskrypcje utrwalone w języku niemieckim czy łacińskim, mimo uszczuplenia ich zbioru, od lat 90. stały się więc całkiem nowym polem poszukiwań i badań historycznych, przyczyniając się nie tylko do wzrostu atrakcyjności współczesnego Wrocławia, ale również do kształtowania postawy partycypowania w jego rekonstruowanym obecnie dziedzictwie.

Po roku 1945, odkąd Wrocław w wyniku postanowień konferencji poczdamskiej przypadł Polsce, ani rzetelne badanie śladów kultury materialnej, ani rozbudzanie postawy zainteresowania poniemieckimi pamiątkami nie było łatwe. Po pierwsze – nie można tu mówić o dziedziczeniu jakichkolwiek tradycji w sposób „naturalny”, z pokolenia na pokolenie, a jedynie w sposób pośredni, poprzez pozostawione w krajobrazie wytwory kultury dawnych wrocławian. Po drugie, dziedzictwo materialne, które przetrwało oblężenie, a następnie okres rabunku, szabrownictwa i dewastacji, zostało w wyniku tych nieopanowanych w porę zjawisk poważnie uszczuplone – do tego stopnia, że powojenny Wrocław w małym stopniu przypominał przedwojenne Breslau. I choć nie można tu mówić o pogrzebaniu całego zbioru pamiątek historycznych i kulturowych, bo przecież niektóre z nich, jak zarys dawnych koncepcji urbanistycznych, podział na dzielnice, większość arterii miejskich, zabudowa dużej części Śródmieścia, północnych i wschodnich osiedli oraz częściowo Starego Miasta, przetrwały, a odbudowa zniszczeń i ocalenie zapisanych w kamieniu sensów mogły się powieść, to jednak Wrocław po roku 1945 stał się innym miastem. Wysiedlenie breslauerów oznaczało natomiast likwidację wrocławskiej specyfiki obyczajowej i językowej, struktury społecznej i wyznaniowej, bazy naukowej, atmosfery artystycznej, a zatem tych korelatów kultury lokalnej, które przesądzają o wizerunku miasta – również tym dostępnym empirycznie. „Kamienny krajobraz” (jak o przestrzeni miejskiej pisze Leonardo Benevolo), który zwykle przechowuje najcenniejsze formy i wartości, przesądzając o wielu aspektach życia mieszkańców, poddany został ideologicznej obróbce – po pierwsze, w warstwie materialnej, poprzez zastąpienie starej siatki symboli nową, do pewnego stopnia zgodną z oczekiwaniami polskich osadników, po drugie, w warstwie mentalnej, poprzez podsycanie uprzedzeń i kreowanie stereotypowego modelu odbioru przestrzeni symbolicznej Wrocławia. Zabytki miały odsyłać do bardzo odległej, piastowskiej przeszłości. Uzasadniano w ten sposób dezaprobatę dla wielu możliwych do uratowania detali architektonicznych i epigraficznych, nie tak starych, by można je było uznać za związane, choćby hipotetycznie, z polską kulturą.

W 1945 r. przerwano ciągłość historyczną i kulturową miasta, zarówno za sprawą zniszczenia olbrzymiej większości zabytków, jak i w wyniku niemal całkowitej wymiany ludności. Od lat 90. każda inskrypcja oraz inne pozostałości dawnego Wrocławia uzyskują rangę zabytku, nabierają w odbiorze niektórych mieszkańców wartości archeologicznej. Nawet jeśli nie podlegają ochronie konserwatorskiej (tak jak szyldy, nazwy ulic, inskrypcje fabryczne na żeliwnych pompach i kanałach burzowych) traktowane są z atencją, choć w latach 1945-1950 likwidowano je podczas masowych akcji „usuwania śladów niemczyzny”. Pełnią one funkcję swoistej protezy pamięci historycznej, oczywiście pospołu z licznymi publikacjami dotyczącymi historii miasta. Zjawisko to stanowi jedną z najistotniejszych inspiracji dla badań nad ikonosferą Wrocławia, w tym dla badań miejskiej epigrafiki. Tam bowiem, gdzie nie ma mowy o naturalnym dziedziczeniu, gdzie brakuje przecież międzypokoleniowej transmisji wiedzy i obyczajów, w dziedziczeniu pośredniczą historyczne teksty kultury inkrustujące ikonosferę miasta – z jednej strony na nowo przyswajane, eksplikowane, z drugiej natomiast – kształtujące gusty, wzmacniające przekonanie o potrzebie identyfikacji z zamieszkiwanym miejscem.

Wartość wrocławskich epigramów nie wynika oczywiście z ich liczby. Inskrypcyjna zasobność otwartej przestrzeni Wrocławia jest niewielka, zwłaszcza wtedy, gdy z kręgu zainteresowań wykluczymy tym razem specyficzne teksty sepulkralne. Pozostałe napisy to tylko „relikty” przedwojennej ikonosfery. Wśród nich wyróżniają się nieliczne inskrypcje renesansowe i barokowe, zdobiące fasady kilku zaledwie domów i cokoły tyluż pomników. Dziewiętnastowieczne i dwudziestowieczne inkrustacje kościelnych portali i progów kamienic, a także szyldy, znaki firmowe, chronogramy (ozdobne daty utrwalone w kamieniu lub inny trwałym materiale), nazwy ulic i numery domów oraz zupełnie wyjątkowe inskrypcje na religijnych i patriotycznych pomnikach z okresu międzywojennego uzupełniają ten skromny zbiór wrocławskich „starożytności”, ale mimo to ciągle trudno tu mówić o jakiejś szczególnie obfitej antologii tekstów. To ciągle za mało, by, jak w badaniach nad epigrafiką rzymską czy grecką, uciekać się do statystyki lub do konstruowania złożonej ich typologii. Otwarta przestrzeń Wrocławia może być w tym względzie porównywana jedynie do przestrzeni tych miast, które doświadczyły podobnego zubożenia ikonosfery – w wyniku działań wojennych oraz politycznych zawirowań, a także do tych miast, które po II wojnie światowej włączono – słusznie lub nie – w obręb innych państw.

Prawie w niczym zbiór wrocławskich inskrypcji nie przypomina bogatych kolekcji epigramów rejestrowanych w pejzażu greckich, włoskich, a także francuskich i niemieckich metropolii. Większość europejskich metropolii nie doświadczyło też chyba nigdy, a już na pewno w ciągu ostatnich dziesięcioleci, tak gwałtownej przemiany – zniszczenia 65% zabudowy, niemal całkowitej wymiany ludności, a następnie odbudowy w zupełnie nowych warunkach politycznych, społecznych i kulturowych. Percypowane w przestrzeni Wrocławia łacińsko- i niemieckojęzyczne napisy są dla większości obecnych mieszkańców egzotycznym śladem odległej przeszłości miasta, przeszłości, z którą nie łączą ich żadne realne związki. Ale po przemianie ustrojowej w roku 1989, gdy prawie całkowicie znikła "repolonizacyjna" presja uobecniana z różną intensywnością w powojennej historiografii Ziem Zachodnich i oficjalnej edukacji regionalnej, coraz częściej dostrzegamy dowody zainteresowania historią habsburskiego Presslaw i niemieckiego Breslau. Badania nad pozostałościami dawnej ikonosfery miasta wpisują się w ten porządek – wydobywają na światło dzienne zabytki do tej pory marginalizowane, a nawet, szczególnie w pierwszych latach po II wojnie światowej, świadomie i planowo dewastowane. Przyczyniają się do powstawania owej protezy pamięci historycznej. Tam bowiem, gdzie nie ma mowy o bezpośrednim dziedziczeniu, widnieją natomiast szczątki dawnego pejzażu – materialne dowody istnienia innego Wrocławia sprzed jego degradującej metamorfozy – pozwalają one na identyfikację z zamieszkiwanym miastem. Nawet najdrobniejsze ślady egzystencji nabierają w takim wypadku znaczenia, którego nie miałyby w normalnych warunkach historycznych. Rangę napisów podwyższają zatem niezwykłe okoliczności ich recepcji.

Okoliczności towarzyszące recepcji inskrypcji widniejących w otwartej przestrzeni Wrocławia, od lat 90. coraz częściej zresztą rekonstruowanych, katalogowanych, opisywanych i interpretowanych, są dziś zupełnie inne niż w okresie powojennym. Nie podkreślając tych różnic, trudno zrozumieć zmianę stylu odbioru owych poniemieckich pamiątek, jak dokonała się szczególnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Autorzy Mikrokosmosu powrót Ziem Zachodnich, w tym Dolnego Śląska, do tzw. macierzy, nazywają otwarcie „wytworem polityki sowieckiej”, mającej niewiele wspólnego z aspiracjami samych Polaków, co oczywiście przekładało się na stosunek nowych gospodarzy Wrocławia do wszelkich śladów egzystencji pozostawionych przez ich niemieckich poprzedników:

„Przed konferencją poczdamską – jak piszą Moorhouse i Davies – nawet prosowieckie władze polskie nie formułowały otwarcie takich roszczeń, choć Moskwa już je do tego potajemnie przygotowywała. W XX wieku związki Breslau z tzw. dziedzictwem piastowskim niemal całkowicie ulotniły się już z polskiego imaginarium narodowego. Koncepcja włączenia całkowicie zniemczonych miast i prowincji do Polski nigdy by się nie przyjęła, gdyby nie intensywna propaganda sowiecka oraz świadomość, że aneksja polskich kresów wschodnich przez Moskwę jest nieodwracalna” (Davies, Moorhouse 2002, 448).

Kreując zatem postawy polskich osadników na Ziemiach Zachodnich do zastanych znaków kulturowych, państwowe instytucje edukacyjne i propagandowe (w tym szkolnictwo i media) oraz administracja, zarówno na szczeblu lokalnym, jak i centralnym, odwoływały się do repertuaru rozmaitych argumentów, tropów i figur, mających wytworzyć iluzję naturalnego prawa do tzw. Ziem Odzyskanych i zachęcających do pospiesznego repolonizowania symbolicznego pejzażu siedlisk. Średniowieczne zwierzchnictwo polskich władców nad Śląskiem, piastowski rodowód panujących tu książąt, przecenianie udziału tzw. „żywiołu polskiego” w stosunkach demograficznych regionu przed drugą wojną światową oraz teza o rzekomym upadku gospodarczym niemieckiego Dolnego Śląska w dwudziestoleciu międzywojennym – te i inne argumenty miały przesądzać o słuszności międzynarodowych postanowień, w efekcie których m.in. Dolny Śląsk stał się regionem południowo-zachodniej Polski. Regionem przyjętym w posiadanie niejako z konieczności. Choć warto jednocześnie zaznaczyć, że w oczach wielu przesiedleńców będącym dość wątpliwą rekompensatą za ziemie utracone na Kresach.

Przybywający na te ziemie ze wschodnich terenów Rzeczpospolitej tzw. „repatrianci” oraz dobrowolni osadnicy z Wielkopolski i Polski centralnej postawieni zostali w niezwykle trudnej sytuacji egzystencjalnej. Z jednej strony Państwowy Urząd Repatriacyjny dokładał starań, by Dolny Śląsk przedstawić przybyłym jako odwiecznie piastowskie ziemie zwrócone jedynie prawowitym gospodarzom. Z drugiej strony, po części chyba bezwiednie, budował strach przed zamieszkiwaniem w nowym otoczeniu. Oficjalna propaganda komunistycznych władz Polski czyniła wszystko, aby winą za okupacyjne traumy i wynikające z tego powojenne niedostatki i cierpienia obarczyć tylko niemieckiego agresora. Podsycanie, oczywiście uzasadnionych, uprzedzeń i leków, przeradzające się w długotrwałą antyniemiecką kampanię propagandową, miało skutkować wymazaniem ze zbiorowej pamięci Polaków krzywd doznanych na wschodzie. W odniesieniu do powojennego osadnictwa na Dolnym Śląsku skutki amplifikowania i tak olbrzymiej niechęci Polaków do Niemców były opłakane. Osadnicy, którymi sukcesywnie zastępowano ludność autochtoniczną, stali się bowiem ofiarami swoistej schizofrenii propagandowej. Z jednej strony zachęcano ich do przejmowania poniemieckich domów i gospodarstw jako słusznej rekompensaty, wskazywano konieczność uprawy wyludnionej ziemi. Ale z drugiej strony topos przyszłej dolnośląskiej arkadii, która miała na tych nieużytkach powstać, zderzony został z nader często eksploatowanym motywem Niemca-rewizjonisty, czyhającego za miedzą na ponowne przesunięcie granic i powrót do dawnej prowincji śląskiej. Na pierwszej stronie „Odry” w numerze z września 1945 r. czytamy np.:

„Jak było do przewidzenia działająca już dzisiaj regularnie irredenta niemiecka nie ominęła naszych ziem zachodnich, nie zrezygnowała z nich jako terenu walki i nie poprzestała na skoncentrowaniu się w głębi samych Niemiec. Dla nich przecie są to ziemie »odwiecznie niemieckie«, bez których »wielka Rzesza« nie może istnieć, to skarb wydarty im spod serca, z wnętrzności samych” (Boronowski 1945, 1).

Motyw ten, w pewnym stopniu odpowiadający nadziejom zjednoczeniowym liderów różnych niemieckich frakcji politycznych we wszystkich strefach okupacyjnych (dążenia zjednoczeniowe, obejmujące rewizję granicy z Polską, uwidaczniały się również w najwcześniejszych powojennych wypowiedziach wschodnioniemieckich dygnitarzy, np. Wilhelma Piecka), w retorycznej antyniemieckiej oprawie mógł budzić grozę i przyczyniać się do utrwalenia mitu powracających Niemców. W takich też okolicznościach od 1945 r. kształtował się stosunek Polaków do zastanego na Dolnym Śląsku pejzażu kulturowego – zabytków architektury, cmentarzy, pomników, epigramów. Nie był on co prawda jednaki w każdym przypadku. Inaczej ze spuścizną po wysiedlonych radzili sobie intelektualiści, inaczej zwykli osadnicy: rzemieślnicy, robotnicy czy rolnicy podejmujący trud restytucji życia społecznego w miastach i wsiach regionu. Z całą pewnością stosunek do dziedzictwa kulturowego Dolnego Śląska dyktowały przekonania polityczne, stopień zaangażowania w kreowanie nowej powojennej rzeczywistości, wreszcie rodzaj i jakość wykształcenia oraz doświadczenia okupacyjne. Niemniej w percepcji pejzażu kulturowego Dolnego Śląska dominowała niechęć, a nawet wrogość – skutkujące skłonnością do dewastacji czy pospieszną „repolonizacją” wybranych zabytków – wreszcie dojmujące poczucie tymczasowości. Przyczyniło się ono do licznych zaniedbań i zniszczeń, gdyż jakakolwiek inwestycja środków materialnych czy sił w pozostawione przez byłych mieszkańców regionu domostwa wydawała się niepewna lub niedorzeczna. Wiążący charakter postanowień poczdamskich, zwłaszcza dla osadników niewykształconych, nie był czytelny. Ci w dwójnasób odczuwali często obcość kultury materialnej tego regionu, nie mówiąc już o obcości jego krajobrazu, rzadziej zaś klimatu (choć i jego właściwości niekiedy demonizowano).

Efekty owej niechęci do wszelkich „śladów niemczyzny” były oczywiście rozmaite. Niektóre z nich zdawały się wyrażać niewiarę w możliwość szybkiego zespolenia Ziem Zachodnich z Polską – wbrew oficjalnie głoszonym tezom propagandowym i wbrew decyzjom administracyjnym (takim jak funkcjonowanie w latach 1945-1949 Ministerstwa Ziem Odzyskanych pod kierunkiem Władysława Gomułki). W wymiarze oddolnym (spontanicznym) pierwszym tego efektem było zjawisko szabrownictwa, służącego dość często nie tyle zaspokajaniu potrzeb osadników zasiedlających poniemieckie domostwa (faktem były rozmaite braki w oporządzeniu ich rodzin przybywających na Ziemie Zachodnie), ile pozyskiwaniu cennych „łupów”, wywożonych na tereny „starej Polski” jako swoista rekompensata strat wojennych lub przeznaczanych do czarnorynkowej sprzedaży na najbliższych „szaberplacach”. Eksploatowanie pozostawionego na tzw. Ziemiach Odzyskanych majątku zapoczątkowała oczywiście Armia Czerwona, traktująca ten obszar jako zdobycz wojenną. Wydawać by się mogło, że proceder ten zostanie zatrzymany po przejęciu ich przez polską administrację i objęciu polską jurysdykcją. Jednak nawet w wymiarze państwowym pojawiały się jeszcze w latach 50. wyraźne znamiona traktowania przyłączonych regionów po macoszemu. Władze centralne PRL uznały np. stolicę Dolnego Śląska za niewyczerpany rezerwuar pochodzących z rozbiórki cegieł. Według rozporządzenia Rady Ministrów Wrocław miał dostarczyć tylko w roku 1951 aż 220 milionów cegieł, w roku następnym niewiele mniej, bo 200 milionów, z przeznaczeniem na odbudowę tzw. „starej Polski” (Basista 2001, 161). Warto wspomnieć, że ilość materiałów budowlanych pozyskiwanych z Wrocławia, największego miasta Ziem Zachodnich, przewyższała wielokrotnie dostawy z innych dużych miast tych ziem. Wiele dzielnic, których odbudowa mogła się powieść, skazano w ten sposób na likwidację, czyniąc pejzaż zachodnich i południowych kwartałów miasta jednym z najbardziej dojmujących nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Arogancję ówczesnych władz państwowych, której na odbudowie Wrocławia mimo deklaracji tak naprawdę nie zależało, doskonale ilustruje zastąpienie w 1949 r. Wrocławskiej Dyrekcji Odbudowy Miejskim Przedsiębiorstwem Rozbiórkowym. Tę metamorfozę celnie scharakteryzowali autorzy Mikrokosmosu:

„Dyrektorów WDO, którym zarzucono faworyzowanie prywatnej przedsiębiorczości i odbudowę kościołów, wysłano do Nowej Huty. Zamiast odbudowywać Wrocław, zaczęto go w sposób najbardziej wyrachowany i cyniczny burzyć. Ponieważ celem było wysłanie jak największej liczby nieuszkodzonych cegieł do Warszawy, eksploatowano nie tyle wciąż zalegające sterty gruzu, ile budynki, które jeszcze stały i mogły zostać wyremontowane. Te barbarzyńskie metody zbiegły się w czasie z obsesją partii na punkcie wymazywania ostatnich śladów kultury niemieckiej. Na przykład w 1949 roku zburzono w pobliżu placu Solnego renesansową Bramę Własta, żeby pozyskać cegły. Wkrótce poległ też wspaniały gmach Poczty Głównej wraz z setkami współczesnych willi na przedmieściach” (Davies, Moorhouse 2002, 493).

Zniszczenie Wrocławia przypisywano jednak w całości Niemcom, nazywając obronę Festung Breslau „fanatyczną” i „irracjonalną”, sugerując wręcz, że prymarną intencją obrońców nie była walka z Armią Czerwoną, ale umyślne obrócenie miasta w gruzy (Daleszak 1970, 9). Przyczyna takich opinii, dotyczących nie tylko Wrocławia, bo i innych terenów, które ucierpiały nie tylko w zawierusze wojennej, lecz w wyniku zaniedbania lub błędnych rozwiązań administracyjnych, tkwiła, jak twierdzi Dariusz Niedźwiedzki, „w chęci dowartościowania pracy osadników. Pokazania, że Polacy, odbudowując te ziemie z ruin, zasłużyli na miano dobrych właścicieli i gospodarzy. W ten sposób przedstawiano powojenną rzeczywistość zachodnim aliantom, którzy w 1945 r. zaczęli mieć wątpliwości w sprawie przyłączenia terenów wschodnich Niemiec do Polski” (Niedźwiedzki 2000, 83-84).

Nie brakuje oczywiście przykładów zachowań i decyzji, będących skutkiem przekonania o konieczności szybkiego zespolenia tzw. Ziem Odzyskanych z Polską i – inaczej niż w przykładach wskazanych wyżej – wprowadzania tego przekonania w życie, m.in. poprzez nadanie tym terenom znamion kultury polskiej. Dla kultury materialnej Dolnego Śląska i wszelkich „śladów niemczyzny” oznaczało to jednak niemalże to samo, co w przypadku rabunkowej eksploatacji – zniszczenie lub w najlepszym wypadku tzw. „repolonizację”. Świadectwa swoistego egzorcyzmowania pejzażu kulturowego Dolnego Śląska poprzez odzieranie go z niemieckiego charakteru przechowuje m.in. prasa tamtego okresu. Jedna z dziennikarek czasopisma „Odra” zdawała w 1946 r. następującą relację z wizyty w Szklarskiej Porębie:

„Duch germański jednak nie opuścił tych stron całkowicie. W architekturze niektórych domów, a zwłaszcza w owych „wzruszających drobiazgach”, pamiątkach i sentencjonalnych napisach, koncentruje się cała jego brzydota. Nowe właścicielki na ogół szybko przerabiają je na naszą modłę. Najprędzej i najgruntowniej robią to wieśniaczki, niszcząc całe stosy „tyrolskich” figurek, serduszek z napisami, niemieckich ilustracji – i niekiedy książek. A wszystko to z pasją: żeby już ani śladu po tych… (tu zwykle jakieś nieceremonialne określenie) nie zostało! Mimo to nocą duch germański przelatuje chyłkiem nad domami – jak nietoperz. I dopiero skuteczne egzorcyzmy nad nim sprawują harcerze, którzy, jak nikt inny, objęli tę ziemię w posiadanie piosenką, wędrówką, polską nazwą dla każdej doliny, każdego szczytu” (Strzeszewska-Bieńkowska 1946, 6).

Wypędzanie złego – bo niemieckiego – ducha z pejzażu Dolnego Śląska przybierało, podobnie jak w przypadku rabunkowej eksploatacji tychże terenów, dwie formy – zinstytucjonalizowaną i oddolną. Pierwszą poprzedzały rozmaite programy „repolonizacji”. Tuż po wojnie podczas inauguracyjnych konferencji naukowych, a także na łamach prasy wyważone argumenty historyków sztuki i architektów, biorących w obronę najcenniejsze zabytki kultury niemieckiej, ścierały się z radykalnymi tezami ideologów, owładniętych myślą o zniszczeniu wszelkich „śladów niemczyzny”. W protokole pierwszej powojennej konferencji historyków sztuki, której patronował Konserwator Generalny, znalazło się ostrzeżenie przed pomysłami „repolonizacji” zabytków Ziem Zachodnich oraz zapewnienie, że „pozycje kluczowe sztuki europejskiej na ziemiach nabytych zostaną uszanowane” (Gieysztor 1946, 131). Eryk Skowron w roku 1946 przestrzegał Śląską Radę Kultury przed pochopnym „odniemczaniem” regionu. W artykule, któremu przyświeca co prawda przekonanie o odwiecznej polskości Ziem Zachodnich, pisał jednakże:

„Odniemczanie Śląska musi się liczyć z warunkami historycznymi. Musi się pamiętać, że to, co przez wieki narosło, w mgnieniu oka nie może być zmienione. Tym bardziej nie wolno z jakiegoś szowinistycznego nacjonalizmu niszczyć wartości o charakterze ogólnoludzkim tylko dlatego, że noszą pozory a nawet wyraźne ślady wpływów niemieckich” (Skowron 1946, 3).

W sporze o kształt pejzażu kulturowego Dolnego Śląska i intensywność zabiegów „repolonizacyjnych” górę wzięli jednak ideolodzy. I to oni dyktowali ton zabiegom oswajającym obcy kulturowo pejzaż regionu.

Jednym z najbardziej radykalnych manifestów postawy „repolonizacyjnej” był Program kulturalny dla Ziem Odzyskanych napisany przez Zdzisława Hierowskiego. Jego autor – krytyk literacki i historyk literatury – zawarł w nim takie oto wezwanie:

„Ważne jest przy tym, by przybyły Polak nie przyjął za własne niemieckich, zewnętrznych cech tej kultury. Przeciwnie, musimy podjąć dążenia do nadania kulturze materialnej tych ziem zewnętrznych cech polskich w stroju, obyczaju, urządzeniu domu i trybie życia” (Hierowski 1945, 1).

Realizacja podobnych postulatów, legitymizujących pospieszną dewastację wszystkiego, co poniemieckie, przyczyniła się do tego, że miasta i wsie Dolnego Śląska bezpowrotnie utraciły wielką część swoich estetycznych i historycznych walorów – zarówno tych drobnych, związanych z kulturą ludową regionu, jak również tych o wartości uniwersalnej, będących częścią spuścizny kulturowej całej Europy. „Restytuowanie” elementów polskości w miejsce owych „śladów niemczyzny” nie mogło się powieść szczególnie na Dolnym Śląsku, gdzie przecież nie było mowy o jakiejkolwiek ciągłości dziedziczenia. Polskość tych ziem ginęła w mrokach dziejów. Wskrzeszano ją zatem po omacku, rekonstruując w pierwszej kolejności zabytki najdawniejsze, o średniowiecznej, a więc polskiej – jak podówczas sądzono – proweniencji. Stąd regotycyzacja kościołów, oddzieranie ich z „niemiecko-barokowego piętna”, będącego rzekomo charakterystycznym przejawem germanizacji (Kaliski 1946, 8), burzenie możliwych do uratowania zabytków XIX i XX w., piętnowanych za ich neoklasycystyczną monumentalność i rytm powtarzających się detali, czyli tzw. „zgleichszaltowanie” (Ptic-Borkowski 1946, 4), które radykalnym „repolonizatorom” – takim jak Michał Ptic-Borkowski – przypominało „maszerujących żołnierzy”. To porównanie miało zapewne wywołać odpowiednio traumatyczne asocjacje w polskich odbiorcach jego artykułów.

Ze względu na użycie kodu językowego, będącego reprezentatywnym znakiem kulturowym, inskrypcje znalazły się wśród najszybciej likwidowanych „śladów niemczyzny”. W ten sposób ucierpiały m.in. liczne wrocławskie epitafia i kamienie pamiątkowe, jak te przy kościołach św. Mikołaja i św. Wincentego, sentencjonalna epigrafika gmachu dzisiejszego Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej (dawniej Szkoły Rzemiosł Budowlanych), wystylizowane napisy na instytucjach publicznych i szkołach, np. ten na budynku Instytutu Pedagogiki i Psychologii (niegdyś Gimnazjum Świętej Elżbiety), istniejące do dziś jedynie w szczątkowej postaci. Przystąpiono również do likwidowania cmentarzy, choć proceder ten rozciągnął się w czasie, tak że ostatnie ślady nekropolii usuwano jeszcze w latach 80. Z tych samych względów, począwszy od sierpnia 1945 r., rozpoczęto nadawanie ulicom i placom polskich nazw. Proces ten, niewątpliwie potrzebny, stanowi do dziś powód licznych nieporozumień i sporów. Gregor Thum zauważa, że niektóre inicjatywy wrocławskiej Komisji do Zmian Nazw miały charakter swoistego egzorcyzmu. Gdy dawna nazwa wymagała stanowczego wymazania jej z pejzażu miasta, poszukiwano głębiej umotywowanego polskiego substytutu – w oparciu o dokładną analizę historyczną niemieckiego toponimu. Nazwę ulicy czy placu zastąpić mogły jedynie nazwy o podobnej randze, a w wielu wypadkach związane z poprzednimi na zasadzie chronologicznej styczności:

„Dla uczczenia zwycięskiej bitwy pod Grunwaldem, w której polsko-litewskie wojska rozgromiły w 1410 roku niemiecki zakon krzyżacki i która w XIX wieku stała się jednym z najważniejszych filarów pamięci narodowej, Kaiserbrücke i Kaiserstraße nazwano mostem Grunwaldzkim i pl. Grunwaldzkim. Straße der SA przekształcono w ul. Powstańców Śląskich na pamiątkę walk o Górny Śląsk po I wojnie światowej. Bismarcka, który w Polsce postrzegany był przede wszystkim jako inicjator polityki germanizacyjnej, zastąpił Bolesław Chrobry – sztandarowy symbol polskich praw do terytoriów nad Odrą i Bałtykiem. Ulicy i placowi honorującemu pamięć pruskiego generała Friedricha Bogislawa von Tauentziena (1760-1824) nadano imię współczesnego mu legendarnego polskiego generała Tadeusza Kościuszki (1746-1817). Pruski feldmarszałek i reformator armii August von Gneisenau (1760-1831) ustąpił miejsca polskiemu generałowi i teoretykowi wojskowemu Józefowi Bemowi (1784-1850). Miejsce Gebhardta L. Blüchera (1742-1819) zajął Józef Poniatowski (1763- 1813). Obydwaj stanęli przeciw sobie w Bitwie Narodów pod Lipskiem – Poniatowski po stronie Napoleona, Blücher po stronie jego przeciwników, jeden dowodził armią polską, drugi zaś prusko-rosyjską „armią śląską”, obaj też w uznaniu swoich zasług zostali w 1813 roku wyniesieni do rangi marszałka” (Thum 2008, 298-299).

W ślad za inicjatywami odgórnymi pojawiały się rozmaite inicjatywy oddolne, mające przywrócić Dolnemu Śląskowi jego rzekomo polski charakter. Nie da się ukryć, że „repolonizacyjny” entuzjazm udzielał się wielu osadnikom niejako spontanicznie, i to oni, nie instytucje, stawali czasem w awangardzie, likwidując rozmaite znamiona niemieckości Ziem Zachodnich. Jeden z czytelników „Słowa Polskiego”, mieszkaniec Kłodzka, interweniował nawet w tej sprawie na łamach owego dziennika:

„Kilka dni temu przeczytałem wzmiankę w „Słowie Polskim” o niemieckim napisie na łaźni miejskiej „Mariannenbad”. W związku z tym pragnę powiadomić redakcję o podjętej przeze mnie akcji likwidowania niemieckich napisów na terenie Kłodzka. [...] W ciągu trzech lat usunąłem przeszło 100 napisów, a jako Czyn Pierwszomajowy podejmuję się usunięcia dalszych 50 napisów do 1 maja br. I wzywam młodzież kłodzką do podjęcia podobnej akcji.

Na tym jednak nie poprzestaje, wprawiając w zakłopotanie państwowe urzędy i instytucje:

„[...] Proszę jednak o napiętnowanie zarządów budynków, sklepów, które tolerują jeszcze istnienie napisów niemieckich, gdyż nie jestem powołany do zdejmowania tych napisów z biur, fabryk itd.

Tu redakcja streszcza czytelnikom listę „napiętnowanych” przez pana Janusza Krasnopolskiego zakładów wraz z treścią owych napisów i ich umiejscowieniem (Vivat Sequens! „Słowo Polskie”, 05.05.1949, s. 4).

Gdy piszemy o powojennej „repolonizacji” Dolnego Śląska, o „odczynianiu” jego przestrzeni symbolicznej, należy pamiętać, że nowi mieszkańcy tego regionu postawieni zostali naonczas w niezwykle trudnej sytuacji egzystencjalnej. Z jednej strony nie dziedziczyli w sposób naturalny domów, gospodarstw, ziemi, sklepów, świątyń i gmachów użyteczności publicznej. Z drugiej strony nakazywano im zachowywać się tak, jakby Dolny Śląsk był czystą tabliczką, miejscem oczekującym na gospodarzy a przez niemieckich poprzedników zaniedbanym. Przeczyły tej propagandzie piękne kościoły lub ich majestatyczne zgliszcza, charakterystyczne śląskie pomniki lokalnych bohaterów i świętych, piękne szyldy z obco brzmiącymi nazwiskami, stare cmentarze, a nawet wyposażenia domów i te wszystkie pamiątki, które przypominały o codziennej egzystencji oraz wytężonej pracy wielu pokoleń wysiedlonych Dolnoślązaków. Brak ciągłości kulturowej, tradycji i wartości przekazywanych wraz z elementami kultury materialnej przez wiele lat uniemożliwiał, kto wie, czy nie w większym stopniu niż oficjalna propaganda i zniszczenia wojenne, zachowanie choćby namiastek specyfiki kultury dolnośląskiej – m.in. w detalach architektonicznych, sztuce religijnej, sepulkralnej czy epigrafice. Tam, gdzie rodzimej ludności udało się pozostać, jak na Śląsku Opolskim, pejzaż kulturowy zmienił się w mniejszym stopniu. Co więcej, autochtoni starali się zachowywać te elementy ikonosfery swych siedlisk, które z przyczyn ideologicznych i politycznych musiały zniknąć, natomiast zlikwidowane symbole starali się zrekonstruować, gdy w Polsce doszło do demokratycznych przemian ustrojowych. Było to możliwe dzięki zbiorowej pamięci oraz kultywowaniu (choć niejawnym), lokalnych i rodzinnych tradycji. Podobnych przykładów próżno doszukiwać się na Dolnym Śląsku, dlatego kondycja wielu pomników przeszłości występujących w podobnych formach na całym Śląsku, w tym również przekazów inskrypcyjnych, jest niepomiernie gorsza w okolicach Wrocławia niż w okolicach Opola, gdzie przetrwało np. pięćdziesiąt z około dwustu obelisków upamiętniających pochodzących ze Śląska żołnierzy armii niemieckiej poległych w I wojnie światowej.

Dziś wielu mieszkańców Wrocławia i Dolnego Śląska, z takim samym zaangażowaniem, jakie cechowało niegdyś osoby usuwające poniemieckie detale i napisy, bacznie ich poszukuje. Budzą one zainteresowanie mediów, restauruje się je przy okazji prac remontowych. Odtworzono zatem we Wrocławiu od strony ul. Szewskiej ozdobną datę („1903/1904”) wzniesienia domu handlowego braci Baraschów (dziś „Feniks”) wraz z wyrazem „Erbaut” – całość zgodnie z dawnym przekazem ikonograficznym zamknięto w stylowym kartuszu. Na ul. Oławskiej na kamienicy mieszczącej do niedawna dom handlowy „Łada”, pojawiła się historyczna inskrypcja: „Alter Weinstock 1377-1908”, zdobiąca jak dawniej jej wykusz. Pozornie błahy detal denotuje jednakże treści ważne z punktu widzenia badacza obyczajowości dawnych wrocławian. „Alter Weinstock” jest bowiem nazwą jednego z najpopularniejszych i najszlachetniejszych z wrocławskich trunków, którą, jak zaświadczają producenci, wziął od starego wyszynku. Napis na ul. Oławskiej odwołuje się do tradycji obcych dzisiejszym mieszkańcom miasta, choć niewątpliwie zasługujących na uwagę. Sztukę wytwarzania wrocławskich wódek, nalewek i koniaków kontynuują bowiem norymberscy spadkobiercy tutejszych gorzelników, przywiązujący szczególną wagę do ponad czterystuletniej tradycji wytwarzania tychże spirytualiów.

 Nie brakuje innych przykładów troski o uwidocznienie poniemieckich pomników i inskrypcji w przestrzeni otwartej Wrocławia. Mieszkańcy poszczególnych dzielnic, wspomagani przez Zarząd Dróg i Komunikacji oraz Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, dokładają dziś starań, aby nie dopuścić do dewastacji ocalałych zabytków, w tym zabytków epigraficznych. Dzięki współpracy wrocławskiego samorządu, biura kanclerza Republiki Federalnej Niemiec, rektorów uniwersytetów w Marburgu i Wrocławiu odrestaurowano renesansową fasadę Dworu Rybischa. Wielką atencją mieszkańców osiedla Kozanów cieszy się jedyny ocalały po dawnym cmentarzu komunalnym pomnik z figurą anioła, inkrustowany frapującą sentencją: „Auch der Schmerz ist Gottes Bote” (Także śmierć jest posłańcem Boga). Społeczność peryferyjnego Rędzina doprowadziła natomiast do rekonstrukcji obelisku z obszerną inskrypcją upamiętniającą niemieckich żołnierzy poległych podczas I wojny światowej. Ważnymi wydarzeniami w najnowszej historii Wrocławia były uroczyste odsłonięcia zrekonstruowanych pomników: w 2007 roku obelisku zwieńczonego figurą Chrystusa autorstwa Theodora von Gosena upamiętniającego uczniów Gimnazjum św. Macieja, którzy polegli w czasie I wojny (ich nazwiska widnieją na bocznych ścianach obelisku, a na ścianie frontowej niemiecka inskrypcja: „Frei wollen wir das Vaterland wiedersehn oder frei zu den glücklichen Vatern gehn” pochodząca z poematu Karla Theodora Körnera; inskrypcji towarzyszą symbole krzyża i sześcioramiennej gwiazdy – godło Zakonu Krzyżowców Szpitalników z Czerwoną Gwiazdą, na których posiadłościach Gimnazjum ustanowiono), oraz monumentu poświęconego pamięci mieszkańców dawnego Wrocławia, tzw. Pomnika Wspólnej Pamięci, odsłoniętego 30 października 2008 r. na terenie Parku Grabiszyńskiego (dawniej cmentarza). Prowadzi do niego aleja z granitową bramą, na której uwidoczniono łacińską nazwą pomnika: „Monumentum Memoriae Communis”. Wykonano go z granitu, ma kształt muru skomponowanego z trzydziestu dwóch elementów o postrzępionych zakończeniach. Do całości dołączonych jest kilkanaście zachowanych płyt nagrobnych, niegdyś składowanych w podwrocławskim Mirkowie, następnie odkupionych przez władze miasta w celu przywrócenia im symbolicznej, a po części pierwotnej sepulkralnej rangi. Cztery części tworzące pomnik odpowiadają poszczególnym kategoriom nekropolii dawnego Breslau: katolickim, ewangelickim, komunalnym i żydowskim. Pomnik zdobi również pozioma płyta z listą wszystkich zlikwidowanych po roku 1945 cmentarzy we Wrocławiu. Powstają wreszcie serwisy internetowe poświęcone bądź częściowo, bądź w całości reliktom dawnej ikonosfery miasta i regionu (najobszerniejszy: http://dolny-slask.org.pl/). Zjawisko to, z pewnością niewytłumaczalne, jeśli przyjąć kategorie myślowe sprzed trzydziestu, czterdziestu i ponad pięćdziesięciu lat, jeśli stosować się do lansowanej przez niemal cały okres PRL-u antyniemieckiej propagandy, teraz wydaje się czymś naturalnym. Z rzadka jedynie odżywają minione „repolonizacyjne” afekty. Znamiona powrotu do takiej orientacji nosiło np. wystawienie w roku 2007 z prywatnej inicjatywy konnego pomnika Bolesława Chrobrego – w miejscu, gdzie do roku 1945 stał monument z konną figurą cesarza Niemiec Wilhelma I. Monument ten został zburzony 21 października 1945 r. podczas manifestacji zorganizowanej przez lokalnych działaczy PPS, co w przekonaniu organizatorów tej akcji miało symbolizować zakończenie prusko-niemieckiego etapu w historii miasta.

Inicjatywy takie, jak wzniesienie pomnika Bolesława Chrobrego w miejscu naznaczonym niemiecką pamięcią i historią, stanowią niewątpliwie kontrast dla dominujących we współczesnym Wrocławiu tendencji w podejściu do problemu komunikacji polsko-niemieckiej: dla otwartości w eksponowaniu złożonych dziejów miasta i regionu oraz świadomości istnienia punktów zapalnych w polskich i niemieckich narracjach o mieście, jaką wykazuje się Rada Miasta Wrocławia, środowiska uniwersyteckie, poszukiwacze i kolekcjonerzy wrocławskich „starożytności”.

 

Bibliografia

A. Basista, Betonowe dziedzictwo. Architektura w Polsce czasów komunizmu, Warszawa-Kraków 2001.

T. Boronowski, Obowiązek czujności, [w:] „Odra” 1945, nr 5, 2002.

K. Ciechanowski, Zabytkowe napisy kamienne na Śląsku związane z epigrafiką klasyczną, Zeszyty Naukowe Politechniki Wrocławskiej, Architektura III, Wrocław 1957.

B. Daleszak, Bedeker wrocławski, Warszawa-Wrocław-Kraków 1970.

N. Davies, R. Moorhouse, Mikrokosmos. Portret miasta środkowoeuropejskiego, Kraków 2002.

A. Gieysztor, Protokół z Ogólnopolskiej Konferencji Historyków Sztuki w Krakowie 29 VIII – 1 IX 1945 r., [w:] „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” 1946, r. 8, nr 1/2.

J. Grębowiec, Inskrypcje w przestrzeni otwartej Wrocław na tle jego ikonosfery (do 1945 r.), Wrocław 2008.

Z. Hierowski, Program kulturalny dla Ziem Odzyskanych, [w:] „Odra”, Katowice 1945, nr 7.

E. Kaliski, Przechadzki po Śląsku – Oleśnica, [w:] „Skarpa Warszawska” 1946, nr 33.

D. Niedźwiedzki, Odzyskiwanie miasta. Władza i tożsamość społeczna, Kraków 2000.

M. Ptic-Borkowski, Polityka w architekturze, [w:] „Skarpa Warszawska” 1946, nr 7.

E. Skowron, Dla Rady przestrogi i rady, [w:] „Odra”, Katowice-Wrocław-Szczecin 1946, nr 16.

D. Strzeszewska-Bieńkowska, List ze Szklarskiej Poręby, [w:] „Odra”, Katowice-Wrocław-Szczecin 1946, nr 29.

G. Thum, Obce miasto Wrocław 1945 i potem, tłum. M. Słabicka, Wrocław 2008. Berlin 2003.

(Woj), Druga strona portalu, „Wieczór Wrocławia”, 25-27.06.1999.

 

Grębowiec, Jacek,dr, adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego; zainteresowania naukowe: kultura pogranicza, najnowsza literatura polska, teoria komunikacji i językoznawstwo pragmatyczne; autor monografii: Inskrypcje w przestrzeni otwartej Wrocławia na tle jego ikonosfery (do 1945 r), 2008; Mówić i działać. Wykłady z pragmatyki języka, 2013; Inschriften im öffentlichen Raum in Wroclaw/Breslau, 2014; sekretarz redakcji półrocznika „Znaczenia. Kultura-Komunikacja-Społeczeństwo”.